Często przyciągam do siebie dziwne sytuacje. Mam bowiem pewne autodestrukcyjne tendencje, których nie umiem się mimo desperackich prób pozbyć. Raz topię się w morzu, w którym nie da się utopić (zapraszam >>klik), a czasem zupełnie przypadkowo dokonuję destrukcji laptopa deszczem (po dalsze dramaty >>tutaj). I w międzyczasie dwa razy zgubię klucze. Taka specyficzna przypadłość. Aby jednak nie pogrążyć się w nienawiści do siebie samej, zaczęłam wliczać takie sytuacje w koszty życia, grzecznie je notuję i jakoś dalej funkcjonuję i nawet całkiem nieźle sobie radzę. Czasem jednak dzieją się rzeczy po prostu dziwne za które nie ponoszę winy, dlatego trochę przyjemniej mi o nich opowiadać. Zapraszam na opowieść o 4 z nich!
(W międzyczasie dałam się jeszcze wrobić w sukienkę za 15 dolarów, ale to nieważne, bo miało dzisiaj nie być o moich porażkach.)
Od pedicure za 5 dolców raczej niewiele się spodziewałam. W jednym z „salonów piękności” (= stoisk na targu) Panie wydawały się wyjątkowo pogodne, wołały za mną „lejdiiii, lejdiii! pedikjuuur!”, to postanowiłam że wejdę. Bo czemu nie.
Rozsiadłam się w fotelu, z zamkniętymi oczami wylosowałam chyba najgorszy kolor z możliwych (podejmowanie decyzji level Michalina) i oddałam się w ręce kosmetyczki. Cośtam pogrzebała, przyszła jej koleżanka i zaczęły pogawędkę. Wszystko po khmersku oczywiście, więc nie rozumiałam ani słowa, ale kiedy zaczęły się do mnie uśmiechać i trochę chichotać to moja twarz przybrała nieco pytający wyraz. Może ryż z obiadu zaplątał się gdzieś pod okiem, krzywo usiadłam, albo ogólnie coś ze mną było nie tak. No kto wie!
W końcu jedna z nich złapała się za biust, pokazała palcem na mój i z promienistym uśmiechem stwierdziła: „Ha! Small!" i pocieszająco dodała: "But nice!”
Czyli mój biust jest smol, ale w sumie to najs. Nie no, dziękuję. Doceniam. Żadna kosmetyczka mi jeszcze tego nie powiedziała.
Z zabiegu wyszłam więc z żółtymi paznokciami, wiadomością że mam spoko cycki i nowym (bardzo skutecznym!) sposobem odganiania komarów. Bo na sam koniec kosmetyczka zdzieliła mnie dwa razy szmatą wołając: „Moskito! Moskito!”.
Dziękuję jeszcze raz!
Ogólnie całkiem spoko miejsce, ale zdecydowanie przyjemniej byłoby gdyby nie prześladował mnie tam pewien mężczyzna. Mężczyzna pochodzenia chińskiego, na oko trzydzieści lat, a że Azjaci wyglądają na młodszych, to mogła mu w sumie strzelić i 40stka. Owy pan z jakichś bliżej nieznanych mi powodów postanowił znaleźć kobietę swojego życia w Malezji.
W Muzeum Sztuki Islamskiej.
I czyha potem na Ciebie taki Chińczyk zza makiety Taj Mahal, a gdy próbujesz się skupić na detalach miniatury meczetu z Timbuktu słyszysz prośbę o wymienienie się fejsbukami. Raz łypnie zza kolumny, postoi chwilę obok, a potem ucieknie. A potem znowu wróci i zapyta, czy może wieczór wolny mam. Jak nie wieczór, to może popołudnie? Patrzysz przez szybę na manuskrypty Koranu, a po drugiej stronie stoi On. Jak duch podążał za mną bez słowa po muzeum. Był wszędzie. Pojawiał się i znikał, a cała ta zabawa trwała jakąś godzinę. Przed tym Panem nie uciekniesz! Aż w końcu po 60 minutach boskich zalotów zniknął. Na zawsze. A moja szansa na wielką miłość znikła bezpowrotnie.
Wnioski: wolę oglądać eksponaty w muzeum, kiedy nikt za mną nie chodzi.
Obżarstwo na nocnym targu marakeszańskiego Jama El-Fna trwa w najlepsze! Był tadżin, był kuskus, wpadły ślimaki, harira za złotówkę i frytki na wynos w planach, ale teraz czas na szaszłyczki i smażone kalmary. Rozsiedliśmy się więc przy jednym ze stoisk, przydzielono nam „kelnera” i rozpoczęliśmy proces dopychania żołądka.
W pewnym momencie podszedł owy kelner, wziął mój telefon do ręki, pomacał, pooglądał i odłożył. Zatrzymał się na chwilę i pokazując na cukier oświadczył, że kołkejn is bad.
Istnieje taka możliwość, ale... o co p'sze Pana chodzi?
Wykonał gest naśladujący wciąganie kreski przez nos (na wszelki wypadek gdybyśmy go nie zrozumieli) i powiadomił nas, że narkotyki w Maroku to zło. Bo siostra mojej dziewczyny umarła - kontynuował.
O kurde.
Że przedawkowała, że kołkejn które miała to bad shit i że mamy uważać. Następnie pokazał nam zdjęcia roześmianej dziewczyny na imprezie, zdjęcia portretowe denatki w dwóch wersjach, a także uraczył nas historią jej życia tłumacząc, że to dobra i piękna dziewczyna była. Ale narkotyki to zło. I że dramat w rodzinie i żebyśmy tego kołkejn w Maroku nie tykali (w zasadzie nie planowaliśmy, ale dzięki). Trochę dreszcze, nie powiem.
„Herbatki dolać?” powiedział kończąc swój wywód.
Nie wiem, czy to była jego forma radzenia sobie z żałobą, czy poczuł jakąś misję i czemu postanowił zwierzyć się akurat nam, ale sytuacja była tak dziwna, że nawet nie wiedziałam jak zareagować. I po co oglądał mój telefon?
„Wy też molestujecie dzieci i psy?”
Czekaj co.
„No czy wy też molestujecie dzieci i psy?”
Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że no jakby niebardzo, co bardzo owego człowieka ucieszyło, bo jak sam stwierdził „w końcu znalazł normalnych ludzi”. Był święcie przekonany, że Kambodża to portal do innego wymiaru, a to wszystko co tu się dzieje to jedna wielka gra. I że on chce koniecznie, ALE TO KONIECZNIE, porozmawiać z jej reżyserem, bo chyba jest on psychicznie niestabilny. A my to mamy uciekać stąd tak szybko, jak tylko się da, bo Kambodżanie są po prostu genetycznie poszkodowani przez nanotechnologię - stąd te maltretowanie psów, rozumiecie. Aha, a takiego Kambodżanina to można tak w ogóle wyekstraktować z soku z winogron.
Z soku winogron. Kambodżanina.
I ja wiem - Kambodża to kraj, którego obywatele potrafią zawieźć całą czwórkę swoich dzieci do przedszkola na jednym skuterze (w tym jedno na drewnianym krzesełku), tym samym skuterem wrócą do domu z targu z trzema świeżo ubitymi świniakami, a policjantom to wcale nie przeszkadza, bo sami lubią wozić się w piątkę po dzielni na jednym pojeździe dwukołowym. To może budzić delikatną konsternację, zgadzam się. (btw kliknijcie w podlinkowane zdjęcia, warto) Ale nie przesadzajmy!
Potem cudowny nieznajomy skończył wykład, powiedział że on naprawdę nie jest naćpany, mamy mu po prostu uwierzyć i serio uciekać, a następnie poszedł dalej głosić prawdę o Kambodży. Z kamiennym wyrazem twarzy oczywiście.
Jedna z ciekawszych rozmów w życiu.
Podróże to śmieszna rzecz. Czasem wiele się uczysz, wychodzisz poza strefę komfortu i dzieją się te wszystkie magiczne rzeczy rodem z cudownych podróżniczo-coachingowych memów, a czasem po prostu śledzi cię zdesperowany Chińczyk w muzeum, kosmetyczki komplementują twój biust, lub stajesz się terapeutą marokańskiego kelnera. Ach, życie pisze różne scenariusze!
1 | Cycki i pedicure w Kambodży
Mój pierwszy wieczór w Kambodży, ja oczywiście głęboko poruszona standardem życia w tym kraju postanowiłam wesprzeć ichniejszą gospodarkę i zostawić tam trochę pieniążków. Wymyśliłam sobie, że zadbam o stopy, a co! Bo skoro tak tanio to żal nie skorzystać. Najpierw swym naskórkiem nakarmiłam malutkie rybki i jeszcze im za ową usługę 2 dolary zapłaciłam (rybi masaż, done!); nadszedł więc czas na pedicure.(W międzyczasie dałam się jeszcze wrobić w sukienkę za 15 dolarów, ale to nieważne, bo miało dzisiaj nie być o moich porażkach.)
Od pedicure za 5 dolców raczej niewiele się spodziewałam. W jednym z „salonów piękności” (= stoisk na targu) Panie wydawały się wyjątkowo pogodne, wołały za mną „lejdiiii, lejdiii! pedikjuuur!”, to postanowiłam że wejdę. Bo czemu nie.
Rozsiadłam się w fotelu, z zamkniętymi oczami wylosowałam chyba najgorszy kolor z możliwych (podejmowanie decyzji level Michalina) i oddałam się w ręce kosmetyczki. Cośtam pogrzebała, przyszła jej koleżanka i zaczęły pogawędkę. Wszystko po khmersku oczywiście, więc nie rozumiałam ani słowa, ale kiedy zaczęły się do mnie uśmiechać i trochę chichotać to moja twarz przybrała nieco pytający wyraz. Może ryż z obiadu zaplątał się gdzieś pod okiem, krzywo usiadłam, albo ogólnie coś ze mną było nie tak. No kto wie!
W końcu jedna z nich złapała się za biust, pokazała palcem na mój i z promienistym uśmiechem stwierdziła: „Ha! Small!" i pocieszająco dodała: "But nice!”
Czyli mój biust jest smol, ale w sumie to najs. Nie no, dziękuję. Doceniam. Żadna kosmetyczka mi jeszcze tego nie powiedziała.
Z zabiegu wyszłam więc z żółtymi paznokciami, wiadomością że mam spoko cycki i nowym (bardzo skutecznym!) sposobem odganiania komarów. Bo na sam koniec kosmetyczka zdzieliła mnie dwa razy szmatą wołając: „Moskito! Moskito!”.
Dziękuję jeszcze raz!
2 | O chińskim poszukiwaniu żony w Muzeum Sztuki Islamskiej
O Kuala Lumpur pisałam już kiedyś >>tutaj i polecałam Wam poświęcenie jednego dnia na dzień typowo malajski, tj. odwiedzenie miejsc związanych z dominującą religią tego kraju. Najpierw niczym Bakłażanek Błażejek z biedronkowej kolekcji Świeżaków dzielnie przemierzałam Narodowy Meczet Malezji w za dużym fioletowym hidżabie, a potem wybrałam się do muzeum.![]() |
no rodzeństwo, co nie? |
Ogólnie całkiem spoko miejsce, ale zdecydowanie przyjemniej byłoby gdyby nie prześladował mnie tam pewien mężczyzna. Mężczyzna pochodzenia chińskiego, na oko trzydzieści lat, a że Azjaci wyglądają na młodszych, to mogła mu w sumie strzelić i 40stka. Owy pan z jakichś bliżej nieznanych mi powodów postanowił znaleźć kobietę swojego życia w Malezji.
W Muzeum Sztuki Islamskiej.
I czyha potem na Ciebie taki Chińczyk zza makiety Taj Mahal, a gdy próbujesz się skupić na detalach miniatury meczetu z Timbuktu słyszysz prośbę o wymienienie się fejsbukami. Raz łypnie zza kolumny, postoi chwilę obok, a potem ucieknie. A potem znowu wróci i zapyta, czy może wieczór wolny mam. Jak nie wieczór, to może popołudnie? Patrzysz przez szybę na manuskrypty Koranu, a po drugiej stronie stoi On. Jak duch podążał za mną bez słowa po muzeum. Był wszędzie. Pojawiał się i znikał, a cała ta zabawa trwała jakąś godzinę. Przed tym Panem nie uciekniesz! Aż w końcu po 60 minutach boskich zalotów zniknął. Na zawsze. A moja szansa na wielką miłość znikła bezpowrotnie.
Wnioski: wolę oglądać eksponaty w muzeum, kiedy nikt za mną nie chodzi.
3 | Narkotyki, śmierć i smutne historie rodzinne w Maroku
Tu się akurat robi mało śmiesznie.Obżarstwo na nocnym targu marakeszańskiego Jama El-Fna trwa w najlepsze! Był tadżin, był kuskus, wpadły ślimaki, harira za złotówkę i frytki na wynos w planach, ale teraz czas na szaszłyczki i smażone kalmary. Rozsiedliśmy się więc przy jednym ze stoisk, przydzielono nam „kelnera” i rozpoczęliśmy proces dopychania żołądka.
W pewnym momencie podszedł owy kelner, wziął mój telefon do ręki, pomacał, pooglądał i odłożył. Zatrzymał się na chwilę i pokazując na cukier oświadczył, że kołkejn is bad.
Istnieje taka możliwość, ale... o co p'sze Pana chodzi?
Wykonał gest naśladujący wciąganie kreski przez nos (na wszelki wypadek gdybyśmy go nie zrozumieli) i powiadomił nas, że narkotyki w Maroku to zło. Bo siostra mojej dziewczyny umarła - kontynuował.
O kurde.
Że przedawkowała, że kołkejn które miała to bad shit i że mamy uważać. Następnie pokazał nam zdjęcia roześmianej dziewczyny na imprezie, zdjęcia portretowe denatki w dwóch wersjach, a także uraczył nas historią jej życia tłumacząc, że to dobra i piękna dziewczyna była. Ale narkotyki to zło. I że dramat w rodzinie i żebyśmy tego kołkejn w Maroku nie tykali (w zasadzie nie planowaliśmy, ale dzięki). Trochę dreszcze, nie powiem.
„Herbatki dolać?” powiedział kończąc swój wywód.
Nie wiem, czy to była jego forma radzenia sobie z żałobą, czy poczuł jakąś misję i czemu postanowił zwierzyć się akurat nam, ale sytuacja była tak dziwna, że nawet nie wiedziałam jak zareagować. I po co oglądał mój telefon?
4 | O ekstrakcji Kambodżan z soku z winogron
Wróćmy na chwilę do tej Kambodży, ale przenieśmy się do jej stolicy - Phnom Penh. Siedzę przed hostelem z Benem z Niemiec poznanym wcześniej w restauracji, kończymy piwko i podchodzi do nas pewien człowiek.„Wy też molestujecie dzieci i psy?”
Czekaj co.
„No czy wy też molestujecie dzieci i psy?”
Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że no jakby niebardzo, co bardzo owego człowieka ucieszyło, bo jak sam stwierdził „w końcu znalazł normalnych ludzi”. Był święcie przekonany, że Kambodża to portal do innego wymiaru, a to wszystko co tu się dzieje to jedna wielka gra. I że on chce koniecznie, ALE TO KONIECZNIE, porozmawiać z jej reżyserem, bo chyba jest on psychicznie niestabilny. A my to mamy uciekać stąd tak szybko, jak tylko się da, bo Kambodżanie są po prostu genetycznie poszkodowani przez nanotechnologię - stąd te maltretowanie psów, rozumiecie. Aha, a takiego Kambodżanina to można tak w ogóle wyekstraktować z soku z winogron.
Z soku winogron. Kambodżanina.
I ja wiem - Kambodża to kraj, którego obywatele potrafią zawieźć całą czwórkę swoich dzieci do przedszkola na jednym skuterze (w tym jedno na drewnianym krzesełku), tym samym skuterem wrócą do domu z targu z trzema świeżo ubitymi świniakami, a policjantom to wcale nie przeszkadza, bo sami lubią wozić się w piątkę po dzielni na jednym pojeździe dwukołowym. To może budzić delikatną konsternację, zgadzam się. (btw kliknijcie w podlinkowane zdjęcia, warto) Ale nie przesadzajmy!
Potem cudowny nieznajomy skończył wykład, powiedział że on naprawdę nie jest naćpany, mamy mu po prostu uwierzyć i serio uciekać, a następnie poszedł dalej głosić prawdę o Kambodży. Z kamiennym wyrazem twarzy oczywiście.
Jedna z ciekawszych rozmów w życiu.
![]() |
a do Kambodży przetransportowałam się pociągiem za 5 zł! |
Nauki życiowe płynące z tego posta
W zasadzie to nie ma żadnych.Podróże to śmieszna rzecz. Czasem wiele się uczysz, wychodzisz poza strefę komfortu i dzieją się te wszystkie magiczne rzeczy rodem z cudownych podróżniczo-coachingowych memów, a czasem po prostu śledzi cię zdesperowany Chińczyk w muzeum, kosmetyczki komplementują twój biust, lub stajesz się terapeutą marokańskiego kelnera. Ach, życie pisze różne scenariusze!